Nie
raz i nie dwa usłyszeliście pewnie, że „kościste szkieletory są złośliwe i
sfrustrowane, bo się głodzą”, lub że „facet nie pies, na kości nie poleci”.
Hasła hasłami, a rzeczywistość rzeczywistością. Hasła tego typu mogą dziwić,
bawić lub irytować, niemniej są stwierdzeniami, które po prostu wśród nas
funkcjonują, przyjęły się i używane są stosunkowo często.
Z
perspektywy czasu dostrzegam (co potwierdzają również moje pamiętniki z czasów
szkolnych), że w czasach otyłości miałam tendencję do wmawiania sobie (i
innym!), że bycie grubym to nic złego. Ot, taka uroda, tak po prostu mam i już.
Opowiadałam społeczeństwu, że u mnie to rodzinne (co jest oczywiście wierutną
bzdurą) i że mam grube kości (tego zweryfikować niestety nie potrafię, ale
jestem dość „szeroka” w ramionach i miednicy). Oczywiście przy okazji zwykłam
negować atrakcyjność szczupłych i atrakcyjnych koleżanek twierdząc, że są
wychudzone i wyglądają jak kościotrupy. Teraz mam to szczęście (?), że znajduję
się w takim wygodnym miejscu, skąd daleko mi zarówno do bycia szczupłym, jak i
bycia grubym – nie znaczy to jednak, że nie oddałabym chętnie dziesięciu
kilogramów, bo pozbyłabym się ich bez mrugnięcia okiem :)))
Jestem
więc pośrodku, czytam i obserwuję. Zarówno czytając, jak i obserwując, trafiam
na przejawy skrajnej głupoty i braku samokrytyki.
Szczupłe
dziewczyny piszą (to oczywiście tylko wymyślony przykład, ale nie trzeba się
mocno wysilać, żeby podobne odnaleźć w sieci): jestem szczupła, mam 165 cm wzrostu i ważę 45 kilogramów. Jem ile chcę
i co chcę, a nie tyję! Wiecie dlaczego uważam takie podejście za skrajnie
głupie? Ponieważ bardzo łatwo można ulec złudzeniu, że skoro jestem szczupła,
nieważne co zjem, bo i tak się nie roztyję. Ale czy bycie szczupłym faktycznie
daje jakiekolwiek prawo do jedzenia śmieci? Ktoś powie, że to kwestia wyboru.
Jasne, jak wszystko inne. Ale należy pamiętać o tym, że nawet bardzo szczupły
człowiek może sobie zapracować na
miażdżycę, a w konsekwencji np. zawał serca.
Otyłe
z kolei, ogarnięte szałem diet, piszą następująco: Ograniczyłam wszystkie tłuszcze i węglowodany, nie będę jeść tłustych
potraw, bo to niezdrowe, węglowodanów też, bo tuczą. Świetnie, więc nie
zdziw się, jeśli Twoje wyniki krwi będą za jakiś czas koszmarnie złe. Ludzie
nie odróżniają dobrego tłuszczu od złego (co na szczęście bardzo szybko się
zmienia!). Uważają, że jeśli są na diecie, powinni całkowicie ograniczyć ilość
spożywanego tłuszczu. Ale prawdą jest, że ograniczać powinno się wyłącznie
tłuszcze nasycone - pochodzenia zwierzęcego i te, które występują pod postacią twardej
margaryny. Tłuszcze nienasycone są zdrowe, pozwalają przyswoić witaminy i mają
ogromne znaczenie dla gospodarki hormonalnej, np. dla wytwarzania estrogenów (orzechy,
ryby, oleje, oliwa z oliwek, miękkie margaryny).
Zachęcam
do czytania, poznawania nowych teorii dotyczących żywienia, ale przede
wszystkim do logicznego myślenia. Wierzcie mi, że podsłuchanie gdzieś przy
okazji (w tramwaju, sklepie…) rozmowy na temat np. gigantycznej kaloryczności
ziemniaków jest porównywalne z podsłuchaniem dyskusji o tym, że seks oralny to
najlepszy sposób na zajście w ciążę. Dla mnie ta sama skala nieświadomości,
może nawet głupoty. Ja sama od czasu do czasu łapię się na tym, że myślę o
czymś w zupełnie zły sposób, ale szukam, czytam i staram się dojść do własnych
wniosków. Nikt za nas tego nie zrobi. Nikt nie poda nam na tacy gotowych odpowiedzi
na wszystkie nasze pytania (czego niestety dość często niektórzy czytelnicy
oczekują, pisząc do mnie maile z pytaniami o oczywiste rzeczy, zamiast po
prostu przejrzeć posty – to już jest skrajne lenistwo). Uczmy się sami!
(A już na początku przyszłego tygodnia post sponsorowany - parę słów o testowanej ostatnio przeze mnie wodzie Wysowianka)